Jestem szczęśliwą katechetką z 30-letnim stażem nauczycielskim. Posługuję ponadto w sanktuarium Matki Bożej Saletyńskiej w Dębowcu k. Jasła. Czternaście lat temu otrzymałam łaskę konsekracji i wstąpienia do stanu dziewic poślubionych Panu Bogu. To wielka łaska, ale nie o tym chcę pisać. W biurze, Apostolstwa Rodziny Saletyńskiej, gdzie każdego dnia spędzam parę godzin, stoi zdjęcie mojej Mamy. Postawiłam je w lipcu 2007 roku, kiedy zamknęły się na zawsze Jej dobre oczy i ustało bicie Jej kochanego serca. Wiem, że dała mi wszystko, co tylko matka może dać swemu dziecku: życie, miłość, wiarę, wychowanie, wykształcenie, nieustającą modlitwę. Jest pragnieniem mojej duszy podzielić się osobą mojej Mamy i Jej odważną decyzją sprzed 57 lat.
Mama była kolejny raz w stanie błogosławionym. Moja siostra Krysia kończyła czwarty rok życia. Rodzina miała się powiększyć i to o dwoje dzieci naraz. Radość rodziców nie trwała długo. W trzecim miesiącu okazało się, że ciąża jest powikłana: jedno dziecko już zmarło, jest w stanie rozkładu, a życie drugiego jest zagrożone. To niemożliwe, aby urodziło się żywe i zdrowe – przekonywano Mamę. Namawiano, by poddała się aborcji, bo to jedyne, logiczne, co można w takim przypadku uczynić. Tłumaczono, że sama tego nie przeżyje. „Pewnego pięknego dnia panią przywiozą, ale już będzie za późno” – dźwięczały jej w uszach słowa, usłyszane w gabinecie lekarskim. Tacie nigdy nie tego nie powtórzyła. Uklękła przed obrazem Matki Bożej i modliła się tak długo, aż poczuła moc do walki o życie tego biednego dzieciątka, jakie nosiła w swym łonie. Mówią, że urodzi się bezkształtne, nienormalne, a najprawdopodobniej wcale się nie urodzi. Trudno, przyjmie takie, jakie Bóg da. Ochrzci je i będzie kochała. A jeśli sama nie przeżyje – niech się dzieje wola Boża, ale nie zabije tego bezbronnego dziecięcia, którego ruchy przecież czuje… Każdy dzień przynosił nowe cierpienia. Ciągle krwawiła, gorączkowała. Była tak opuchnięta na całym ciele, że wychodząc z domu musiała trzymać się płotu lub ściany, bo traciła równowagę. Niezbędne prace mogła wykonywać tylko na siedząco. Gdy teściowa przyniosła jej czereśnie do zaprawy, kładła owoce do szkieł, świadoma tego, że nie będzie już ich jadła. Była przygotowana na wszystko… Przywieziono ją do szpitala miesiąc przed terminem rozwiązania, w stanie agonalnym. Zdążyła jeszcze odmówić Litanię Loretańską za swoje dziecko, jak to czyniła codziennie. Słyszała głosy lekarzy: „Taka młoda i musi rozstać się z życiem. Po co jej to było!”… Po południu nastąpiła akcja porodowa poprzedzona bardzo silnymi bólami. Wzywając pomocy Niebieskiej Lekarki, urodziła córkę. Dziecko było zdrowe, normalne ku zdumieniu wszystkich asystujących przy porodzie. Nie mogli jednak usunąć z matczynego łona resztek dawno obumarłego bliźniaczego dziecka. Słabła akcja serca. Zwątpili, że można będzie uratować matkę. Zajęto się dzieckiem, a matkę pozostawiono w stanie wskazującym na śmierć. Już nic nie mówiła, ale wszystko słyszała. Słyszała kroki oddającego się lekarza. Była świadoma, że to koniec. Ostatnią świadomą myśl powierzyła Maryi: „Matko Najświętsza wszyscy mnie opuścili i Ty chyba też”. Nie! Maryja nie opuściła. Właśnie w tej chwili wszedł na salę młody lekarz i najpierw uratował pracę serca, a potem pokazał pielęgniarkom jak należy masować brzuch, a natura sama odrzuci, to, co obumarłe. Więc masowały do skutku. Mama miała dwa razy przebłyski świadomości.Za drugim razem, gdy ją wnoszono na salę poporodową, usłyszała wyraźnie słowa jakiejś przerażonej kobiety: „Po co nam tu trupa niosą!” Na tej sali były matki karmiące swoje dzieci. Po kilku godzinach Mamie też przyniesiono małą córeczkę. Po dwóch tygodniach wróciła ze mną do domu.
Gdy już byłam wystarczająco dorosła, podyktowała mi historię mojego narodzenia, podpisała pod przysięgą na Trójcę Świętą, że tak to właśnie było i poprosiła o oddanie świadectwa ks. proboszczowi Januszowi Szajkowskiemu w naszej parafii św. Andrzeja Boboli w Rawiczu. Mama doczekała dnia, kiedy skończyłam studia teologiczne w Poznaniu, kiedy rozpoczęłam posługę w Dębowcu, kiedy pojechałam do Ojca świętego i trzymałam Go za rękę, prosząc o błogosławieństwo. Doczekała ślubów wieczystych mojej starszej siostry w Zakonie Klarysek Kapucynek i moich jako dziewicy konsekrowanej. Była szczęśliwa, że obydwie córki służą Panu Bogu. Doczekała z tatą złotych godów małżeńskich.
Gdy w lipcu 2007 roku była bardzo chora, pojechałam do Fatimy. Gorąco błagałam Matkę Najświętszą o życie i zdrowie Mamy. Cała grupa wspierała mnie w tej modlitwie, a opiekun duchowy odprawił uroczystą Mszę św. w Coimbrze. Pewnego dnia powiedziałam jednak Jezusowi: Nie chcę zatrzymywać Mamy dla siebie. Jeżeli chcesz Ją zabrać do Królestwa Niebieskiego, to daję Ci, Panie, moją Mamę. Pozwól mnie tylko zobaczyć Ją jeszcze żywą… Po powrocie do Polski rozmawiałam telefonicznie z Rodzicami. Nic nie wskazywało, że Mama już rozpoczyna swoją Paschę. Dwa dni później tato wezwał siostrę i mnie do szpitala w Lesznie, dokąd Ją zabrano w ciężkim stanie. Natychmiastowa operacja usunięcia zatoru w prawej nodze dała nadzieję, ale tylko na parę godzin. Czuwaliśmy przy Mamie. Był piątek, najdłuższy piątek w naszym życiu. Wszyscy przyjęliśmy wraz z Nią Komunię świętą, a Mama otrzymała jeszcze wsparcie Sakramentu chorych. O godzinie 14.00 rozpoczęła się agonia. Pożegnała mnie czułym spojrzeniem i dotykiem ręki. „Nie płacz dziecko, nie płacz”. Odchodziła razem z Panem Jezusem w ramiona Ojca. Podtrzymywaliśmy Mamę, odmawiając głośno różaniec, Koronkę do Miłosierdzia Bożego, różne akty strzeliste. Patrzyłam ze wzruszeniem, jak nierówno bije Jej zmęczone serce. Tyle lat biło z wielkiej miłości do nas! Miała umrzeć już przy moim narodzeniu, a dobry Bóg podarował nam w sumie 73 lata życia naszej Mamy. Bóle powoli ustawały. Matka Boża, która tak kochała wyjednała Jej łaskę świętej śmierci. O godzinie 15.34 spokojnie poszła do Królestwa Niebieskiego. A ja z potrzeby serca zapragnęłam Wam o Niej opowiedzieć, dziękując raz jeszcze za Mamę, która umiała otoczyć troską życie.
Jeszcze jedno. Jak zobaczę nieraz w telewizji krzyczące kobiety, protestujące w czarnych marszach śmierci, to mi po prostu wstyd za taką Ojczyznę, za takich rodaków. I wtedy jeszcze bardziej jestem wdzięczna mojej Mamie, dzięki której żyję.
Iwona Józefiak OCV