Mieszkam w Kobylance. Od maja 2009r. roku należę do Apostolstwa Rodziny Saletyńskiej. Dając świadectwo o mojej mamie Wiktorii Grądalskiej, na samym początku pragnę podziękować Panu Bogu za długie życie mojej mamy, za pokazanie dzieciom i wnukom przywiązania do Kościoła i gorliwej modlitwy, za trwałość w wierze, za dobroć i miłość. Dla niej Chrystus był „najwyższą wartością!”
Kochała życie rodzinne, okazywała dużo ciepła swoim bliskim. Mając 46 lat została wdową. W okresie żałoby uczyła nas, że ten czas jednego roku należy poświęcić zmarłemu ojcu, modląc się za niego i rezygnując z różnych przyjemności. Od tej pory, aż do ostatnich dni życia mamy widziałam ją ciągle z różańcem w ręce. Nawet, gdy się nie modliła, różaniec był zawsze blisko – w kieszeni lub w torebce, a drugi zawsze leżał na stole w pokoju. Z różańcem nie rozstawała się, bo od 13. roku życia należała do „Żywego Różańca”. Kiedy odmawiała modlitwy, była spokojna, cicha i zamyślona. Od piętnastu lat prawie w każdy dzień odmawiała o godz. 15.00 Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po porannej toalecie odmawiała głośno różaniec, a wieczorem – po przyjściu z kościoła – litanię, na każdy dzień inną. Po śmierci mamy znalazłam w jej modlitewniku karteczki z datami rozpoczętych i zakończonych praktyk I piątków i I sobót miesiąca.
Pamiętam z czasów, gdy mama była jeszcze w sile wieku i pracowała w gospodarstwie, jak dyskretnie wymykała się w zaciszne miejsce i w samotności dopełniała swoich obowiązków modlitewnych. Mój mąż cenił ją za wiarę, za prawdomówność, za dobre czyny spełniane nie z przymusu, lecz z własnej woli.
Dzięki Bogu przeżyła 89 lat i odeszła od nas w miesiącu październiku, poświęconym Matce Bożej Różańcowej. W przeddzień śmierci to jest w środę, mama jak zawsze odmówiła Koronkę do Bożego Miłosierdzia i litanię. W czwartek rano poczułam niepokój i poszłam otworzyć drzwi o godz. 8.30. Zastałam mamę umierającą. Klęczała przy łóżku z różańcem w ręce, tuląc do piersi figurką Serca Matki Bożej i Serca Pana Jezusa. Jeszcze zaczerpnęła dwa głośne, chrapliwe oddechy i w takiej pozycji odeszła. Przykro mi, że przyszłam do mamy za późno, nie mogłam jej w niczym pomóc, ale zazdroszczę, że sama potrafiła się tak przygotować nas śmierć, aby zabrać to, co w takiej chwili jest najważniejsze. Wiem, że na śmierć zawsze się przygotowywała. Nigdy nie opuszczała Mszy św. i Komunii św. nawet w dni powszednie. Po odejściu mamy tylko przez chwilę gościł w mym sercu smutek. Czuję, że ona sama utuliła mój żal, nie chcąc, abym rozpaczała.
Przychodzą na myśl słowa św. Pawła z Listu do Kolosan: „Tak oto każdy z nas o sobie samym zda sprawę Bogu”. I jeszcze proroctwo Izajasza, cytowane w 2 Liście do Koryntian: „W czasie pomyślnym wysłuchałem ciebie, w dniu zbawienia przyszedłem ci z pomocą”.
– Barbara Kotowicz